Dzień zmarłych vs. życie (dzień drugi)
Lekko spóźniony, ale jest, kolejny dzień Święta Zmarłych. O
tej historii po prostu żal nie wspomnieć, więc musiałam ją wreszcie napisać.
Od chyba dwóch miesięcy nasz kolega Emilio, mąż Ani,
zapalony rowerzysta, mówił i namawiał nas na tzw. „carrera de los muertos“
(czyli „wyścig zmarłych“). Wyścig czy też przejażdżka rowerowa (jak mówił), ale
nie taka zwykła, bo wszyscy jadą przebrani w Halloweenowe stroje! Gdy tylko o tym usłyszeliśmy wiedzieliśmy, że
nie może nas tam zabraknąć. Tabun wampirów, kościotrupów, mumii itp.
przemierzających miasto rowerową masą krytyczną, to chyba najlepszy sposób na
spędzenie świątecznej soboty.
Diego niestety nie mógł pojechać, bo wypadło mu obowiązkowe
spotkanie rodzinne; namówiłam więc Germana, Audrey i Zacka (moi współlokatorzy),
kupiliśmy bilety i zaczęliśmy rozmyślać nad nietuzinkowymi strojami (bo czeka
nagroda!).
Nadeszła sobota, wszyscy dopinaliśmy detale na ostanią
chwilę, makijaże, dotatki, elementy i takie tam, jak to przy przebieranych
imprezach bywa. Wsiedliśmy na rowery i ruszyliśmy w wyznaczone miejsce, German
pirat, Audrey wampirzyca, Zack mr. Pumpkin i ja – dwie twarze.
Zack Dynia (wersja pośrednia) i Audrey |
Germán i ostatnie poprawki |
W metrobusie, twarz nr. 1 |
W metrobusie, twarz nr 2 |
W całej okazałości |
Znacie to uczucie, gdy macie jakieś wyobrażenie o czymś i
tak powoli, malutkimi kroczkami wszechświat daje wam znaki, które
niepostrzeżenie rozwiewają oczekiwania? Nie wprost, nie z tzw. „grubej
rury“, tak po trochu, tak, że jeszcze nie wiadomo, o co chodzi, ale to zaraz
nastanie. Otóż ja spodziewałam się, że im bliżej miejsca spotkania, tym więcej
będzie nadjeżdżać rowerowych dziwaków jak MY, że będą się wyłaniać i nadciągać
ze wszystkich stron. A tu jakoś tak nie do końca. W zasadzie to w ogóle, bo
znikąd nie było widać nikogo, nawet w jakimś banalnym stroju czy makijażu, do
kogo możnaby się porozumiewawczo uśmiechnąć...Jesteśmy coraz bliżej parku
(startu), a tu ciągle nic. Jak na złość zbierają się chmury i zaraz lunie
jeszcze deszcz. Powoli przemierza mnie lekki stres, no jak to? To będzie nas
tak mało? Czy o co chodzi?
Dojechaliśmy. I w jednej chwili wszechświat wyjaśnił o co
chodziło. Zastaliśmy widok ok. 100 rowerzystów, w swoich profesjonalnych
rowerowych strojach, na swoich profesjonalnych wypimpowanych rowerach, gotowych
do PROFESJONALNEGO wyścigu, gapiących się na nas jak na bandę conajmniej
idiotów. Zawsze zastanawiałam się jak to jest przyjść w czaderskim przebraniu
na przebieraną imprezę, która okazuje się eleganckim przyjęciem. Tak trochę w
stylu Bridget Jones. No to tak to właśnie jest. Ludzie się patrzą, ktoś
z litości nam komentuje – „Wiecie, że to jest profesjonalny wyścig?“. A my
po kilku chwilach konsternacji wybuchamy histerycznym śmiechem. Bo cóż zrobić w
takiej sytuacji?
Nagle pojawia się Emilio i daje nam nasze numery startowe.
Niestety nie mogliśmy dojść do porozumienia „dlaczego powiedziałeś, że wszyscy
się przebierają?!“, bo Emilio patrząc na nas z uśmiechem stwierdził, że
przecież on nic takiego nie mówił:).
Zebrało się wokół nas 10 fotografów, którzy dostali jak na
talerzu „atrakcję“ wyścigu, ten profil, tamten profil, wprost idealnie! Patrząc
na Zacka w stroju Pana Dyni, na tle dziesiątek profesjonalnych rowerzystów, nie
mogłam się pohamować ze śmiechu.
Dostaliśmy instrukcje wyścigu i okazało się, że po całym
mieście umieszczonych jest 12 stacji, do których trzeba dojechać i zebrać
pieczątki. Nasi profesjonalni wyścigowi towarzysze już od paru ładnych dni
mieli wbite stacje w swoje profesjonalne GPSy i oczywista, zaplanowane trasy.
My, nikt z Meksyku (German jest z Sonory), ledwo po 2 latach ogarniam
parę ważniejszych punktów w mieście, po raz kolejny umarliśmy ze śmiechu.
Wszyscy skupieni na ustalaniu tras...prawie wszyscy |
RUSZYLI! Każdy w pędzie po stampelki i, rzecz jasna, główną
nagrodę! Stwierdziliśmy, że jedziemy za tłumem! Problem jednak polegał na tym,
że tłum rozjechał się na wszystkie strony i z każdą ulicą było przed nami
coraz mniej rowerów. W końcu zostaliśmy sami.
Mały przystanek na stacji benzynowej |
Aby nie przedłużać historii, bo najważniejsze zostało
powiedziane, wspomnę jedynie, iż dojechaliśmy na metę PIERWSI! Nie ważne, że
zaliczyliśmy 3 stacje, nie ważne, że zgubiliśmy się 5 razy. Mina prowadzących na
mecie BEZCENNA! Warta każdego peso za bilet.
- - Skończyliście wyścig?!
- - Tak :D
- - Ale macie wszystkie stempelki???!!
Tutaj chwila przerwy. Niestety nie dało rady dłużej trzymać
napięcia, bo znowu umarlismy ze śmiechu. Ale rzeczywiście dojechaliśmy jako
pierwsi na metę. To było coś! Organizatorzy patrzyli na nas z wielką konsternacją,
nie wiedząc o co nam tak na prawdę chodzi, z lekkim uśmiechem
zakłopotania. No cóż, nie co dzień przemierza się miasto na rowerach niczym
fantastyczna czwórka, co widzieliśmy, to nasze, co nas widzieli, też nasze! I
teraz wasze.
Pierwsi na mecie! |
koniec i celebracja |
Komentarze
Prześlij komentarz