Kiedy życie przechodzi w etap. Wspomnienie z Cerro Tuera
Może jeszcze za wcześnie, ale to uczucie jest
we mnie od jakiegoś czasu, a ostatnio się nasila. Zmiana.
W Meksyku miałam już swoje życie. 4 lata są
wystarczającym okresem, żeby mieć już pracę, znajomych, może nawet przyjaciół,
stworzyć dom. Meksyk był już codziennością. Chyba przez pierwsza 2 lata, była
to jeszcze Polska. Wracałam i czułam, że tam jest mój dom. Że jeszcze nie
wiadomo jak się życie potoczy, czy kiedyś wrócę, czy zostanę na stałe, albo
przynajmniej na trochę w Meksyku. Po dwóch latach już wiedziałam i oswajałam
się z myślą, że teraz Meksyk będzie moim domem, że to tu muszę dalej budować.
Minęły prawie 4 miesiące od przeprowadzki do
Teksasu. Już powoli, bardzo powoli zaczynam się przestawiać na to nowe życie.
Na początku zawsze ekscytacja wymieszana jest ze strachem, a nowe możliwości z tęsknotą
za dobrze już poznanym, jednym słowem, jedna wielka niestabilność, huśtawka
emocji, która wciąż mi towarzyszy.
Z każdym dniem Meksyk się trochę oddala. Coraz
rzadziej czytam wiadomości, coraz szybciej przelatuję przez posty meksykańskich
znajomych na Facebook-u, coraz mniej komentuję, już się nie angażuję. Nie da
się żyć w kilku rzeczywistościach na raz i nie zwariować. Muszę zacząć osadzać
się bardziej tu, w Stanach, znaleźć swoje miejsce.
W którym momencie nasze życie staje się
etapem? A etap wspomnieniem? Mój umysł powoli zamyka moje bujne 4 lata do
szuflady z napisem „Meksyk”. Jeszcze wszystko jest świeże, jeszcze jest parę
sznurków, które mnie trzymają, trochę pesos na koncie, numer telefonu,
newsletter’y z ulubionych instytucji, zaproszenia na imprezy; ale to tylko
pojedyncze sytuacje, z przykrością zdaję sobie sprawę, że Meksyk jakoś sobie beze
mnie radzi.
Chcę napisać o moim meksykańskim domu. Jak
nagle z codzienności stał się historią, etapem i dzisiaj jest już wspomnieniem.
Nasze Cerro Tuera.
Cerro Tuera to nazwa uliczki, na której
mieszkaliśmy. Tak też nazywaliśmy nasz dom, ponieważ zdecydowanie zasługiwał na
imię. Mieszkaliśmy 3,5 roku na Coyoacán w willi o powierzchni, dajmy na to, 350
m2. 8 osób (czasem 9, czasem 15), jeden pies, 3 świnki morskie, 6 pokoi, 1
ogród, 1 sala do imprez, tysiąc wspomnień.
Kiedy tylko udało nam się wynająć ten dom,
wiedzieliśmy, że złapaliśmy boga za nogi, że spędzimy tu najlepsze lata naszego
życia, że nic więcej nie będzie nam trzeba. Nie wiem ile osób się przez nasze
Cerro Tuera przewinęło. Robiąc szybką kalkulację, mieszkało w nim w sumie chyba
21 osób: z Meksyku, Polski, Hiszpanii, Belgii, Francji, Niemiec i Słowacji. A
ile mieliśmy gości? Przyjezdnych, znajomych? Myślę, że spokojnie dojdziemy do
setki, pewnie więcej. Czasem ktoś przyjeżdżał na 1 dzień i zostawał 2 tygodnie,
jak Felix, kucharz z Francji, który jeździł po świecie, miał szereg historii do
opowiedzenia i robił nam pyszne desery, pokochaliśmy go od razu. Był chilijski
wagabunda, który od 10 lat był w podróży, robił filmy dokumentalne. Jordi.
Pisząc to imię mam już ciarki na plecach. Jordi miał niezwykły dar słuchania i
zadawania pytań, które wyprowadzały cię na inne poziomy egzystencji. Po kilku
minutach rozmowy, zdawałeś sobie sprawę, że zaczynasz opowiadać historie z
dzieciństwa, których nigdy nikomu nie mówiłeś, zaczynasz płakać i nie wiesz, co
się z tobą dzieje. Jordi, 2m wzrostu, mocne rysy twarzy, przeszywające
spojrzenie, głowa wygolona po bokach i
irokez z długich, kręconych blond włosów. Wyglądał co najmniej jak aztecki
wojownik z innej epoki. Nigdy później nie znaleźliśmy po nim śladu na Facebook-u,
nie wiemy gdzie jest, ani co robi. Podejrzewamy, że uciekł z Chile, bo ma na
koncie jakiś wyrok. Mógł był seryjnym mordercą, albo guru sekty. Każdy z nas
się w nim zakochał, bez względu na płeć i orientację, śnił o nim. Choć
poznaliśmy go ponad 2 lata temu, każdy z naszych znajomych słyszał o Jordim.
Pewnie nawet nie zdaje sobie sprawy jakie wywarł na nas wrażenie i jak jest
wciąż żywy we wspomnieniach Cerro Tuera.
Na pewno wielu osób, które się przewinęły
przez dom już nie pamiętam, było ich zbyt wiele. O innych nigdy nie zapomnę. O
dziwo, jakoś zawsze łatwiej było z osobami zupełnie nieznajomymi. Czasem ci
bliscy sprawiali nam więcej problemów, niż obcy.
Nasze Cerro Tuera też przechodziło przez
etapy. Etapy wiązały się oczywiście z ludźmi, którzy z nami mieszkali. Zaczęło
się trochę beztroską i imprezą, jeszcze kończyliśmy studia, spędzaliśmy dużo
czasu w domu, nie było obowiązków, ani zbyt wielu zasad. Potem przyszedł etap
pracy, atmosfera powoli się zmieniała, już zaczęła nam przeszkadzać brudna
kuchnia i niewyniesione śmieci. Wzięliśmy się w garść, zatrudniliśmy też panią
od sprzątania, zrobiliśmy wspólny budżet na rachunki i wydatki, trochę
podzieliliśmy się obowiązkami. Były debaty, rozmowy i głosowania. Z każdym
rokiem dopracowywaliśmy coraz bardziej system, który jakoś funkcjonował.
To bardzo dziwne, ale ten dom tworzył nas w
tym samym stopniu, w jakim my go tworzyliśmy. Byliśmy grupą osób, która
zaistniała dzięki temu, że mieszkaliśmy w Cerro Tuera. Nie byliśmy
przyjaciółmi. Nigdy razem nie wyjechaliśmy na wspólny wyjazd, były plany, ale
nie wyszły. Wychodziliśmy czasem wspólnie na imprezy, na kolacje, ale każdy
miał też zupełnie swoje życie. Wydaje mi się, że gdyby nie ten dom, może nawet
nie bylibyśmy sobą zainteresowani w normalnym świecie. To dość skomplikowana
relacja. Znaliśmy doskonale swoje wady i humory. Gdy mieszkasz z kimś pod
jednym dachem, zanim jeszcze poznasz jego dobre strony, poznajesz te gorsze.
Dzielenie łazienki, lodówki, pralki, czy jest coś bardziej intymnego? Znam
kolory staników Danieli, wywieszałam dziurawe bokserki Zacka, pożyczałam mleko
od Germana i myłam wspólną toaletę. Rzadko kiedy mamy okazję mieszkać ze swoimi
przyjaciółmi, więc nie poznajemy ich od „tej” strony. Dlatego nie mogę
powiedzieć, że się przyjaźniliśmy, choć to też trwało etapami. Byliśmy dużo
bardziej jak rodzina, familia Cerro Tuera,
tak też się do siebie zwracaliśmy. Wkurzaliśmy się na siebie, kłóciliśmy i
godziliśmy. Wiedzieliśmy, że nie możemy się nie odzywać, bo przecież spotykamy
się kilka razy dziennie w jednej kuchni. Udało nam się wypracować model,
wspólnego życia i tolerowania się nawzajem, byliśmy przecież na siebie skazani.
Czyli trochę jak w rodzinie.
Ale najważniejsze jest to, że wspólnie
tworzyliśmy coś niezwykłego. Mogliśmy wszystko! I to robiliśmy. Nasz dom był
eksplozją kreatywności. To był odpowiedni czas i miejsce do spełniania naszych
marzeń. Tak też wspólnie gotowaliśmy, zapraszaliśmy znajomych, mogliśmy robić
kolacje na 10-12-20 osób, więc je robiliśmy. Mogliśmy robić grille na 50 osób,
więc też je robiliśmy. Graliśmy w badmingtona, leżeliśmy na trawie i w hamaku.
Chcieliśmy hodować pomidory i zioła, więc były. Ktoś chciał kupić kaczki do
ogródka, więc je kupił (potem się rozmnożyły i musieliśmy je uwolnić). Ktoś
chciał zrobić pokaz filmów na dachu, więc tak też oglądaliśmy filmy. Ktoś
pożyczył Nintendo, więc graliśmy całe noce w Mario Carts. Robiliśmy lekcje
jogi, lekcje polskiego, imprezy tematyczne. Były Andrzejki i lanie wosku,
wspólne święta, dania ze wszystkich stron świata. Były konkursy kulinarne i
nagrody. Było wspólne układanie puzzli przez całe dnie. Ktoś załatwił stary
stół do piłkarzyków, więc przytargaliśmy i graliśmy. Było rysowanie, malowanie
ścian i okien flamastrami. I znowu gotowanie, cateringi, lepienie 2000 pierogów
i szarlotka na 400 osób. Robiłam, było miejsce i ręce do pracy. Były wspólne
seanse filmowe i pijackie gry do rana. Było wspólne łapanie szczura, gdy ten
pojawił się w kuchni. Były wyprzedaże garażowe i wymiany ciuchów. Były koncerty
i przebierane imprezy. Nieźle było.
I wszystko to pod jednym dachem Cerro Tuera. Czasem
mam wrażenie, że każdy z nas, w tym momencie i miejscu, był najlepszą wersją
siebie samego.
Dzisiaj, Cerro Tuera, jeszcze niedawno moja
codzienność, zamieniło się w pewien etap, we wspomnienie. Będzie to z pewnością
jedno z najpiękniejszych wspomnień mojego życia. Czasem się zastanawiam, czy to
w ogóle się zdarzyło? Kiedy zmieniasz kraj, całą rzeczywistość, szok jest tak
ogromny, że wszystko, co było wcześniej wydaje się iluzją. My wiemy, że już
nigdy nie powtórzymy tego co stało się na Cerro Tuera. Domu już nie ma,
właściciele go przejęli, każdy poszedł w swoją stronę i tylko od czasu do czasu
wyślemy sobie wiadomość na wspólnym chacie. Indywidualnie żadna z tych
znajomości pewnie nie przetrwa, nie będzie takiej potrzeby i nie będzie też
sensu. To wszystko funkcjonowało i mogło funkcjonować tylko i wyłącznie tam i
wówczas. Ja już nie będę miała 26 lat i nie będę lepić pierogów na ferie
kulturowe, Zack nie będzie chodził z butelką własnego wyrobu limoncello, a
Diego nie będzie rozpalał naszego grilla suszarką do włosów. Każdy z nas jest
teraz w momencie swojego życia, kiedy musi ułożyć sobie wszystko od nowa.
Wszyscy cierpimy na syndrom post-Cerro-Tuera,
z którym jeszcze do końca sobie nie poradziliśmy. Moje życie jeszcze nie ma
formy, jeszcze szukam i bujam się między tym co mogę i muszę robić. Bo teraz
muszę się trochę bardziej skupić na „muszę” niż „chcę”. Czekam z
niecierpliwością na to co przyjdzie i jaki będzie ten kolejny etap. Wiem jedno,
nasze Cerro Tuera to było dokładnie to co musieliśmy i mieliśmy robić wtedy w
Meksyku. Choć pewnie tego nie przeczytacie, dziękuję wam kochani za każdy
dzień. It was the time of our lives.
Komentarze
Prześlij komentarz