Zamek Edwarda James'a
Zazwyczaj zanim wyjedziemy w podróż, musimy wykonać parę organizacyjnych
procedur. Sprawdzić ceny, miejsca jakie będziemy zwiedzać, gdzie spać, zrobić
rezerwacje, itd. Dobrze jest poczytać o historii, regionie, nadać kontekst zabytkom,
które odwiedzimy. Tak bywa zazwyczaj, przy normalnych wycieczkach, typowych
turystycznych atrakcjach…czyli nie tym razem.
Jeżeli nigdy nie byłeś w Las Pozas w Xilitli, ani nie słyszałeś o
Edwardzie James’ie, mieszkasz w Meksyku, albo przyjedziesz do niego niebawem,
przestań czytać. Nie warto. Im mniej wiesz, tym lepiej dla ciebie. Najlepsze,
co może ci się przytrafić, to pojechać tam na tzw. „spontanie”, zupełnie nie
wiedząc w co się pakujesz. Uwierz mi.
Już sam fakt pisania tego tekstu sprawia, że czuję się trochę zdrajcą.
Zamek Ewarda James’a, to miejsce, o którym mało kto wie, które zostało otwarte
dla turystów dopiero w 2007 roku, które nie jest kolejnym typowym punktem na
turystycznej mapie Meksyku.
Przed przyjazdem do Xilitli nie wiedziałam do końca czego się
spodziewać. Widziałam parę zdjęć, ale nie miałam pojęcia, o co w nich chodzi.
Jakieś figury, rzeźby, bujna roślinność, nie umiałam sobie tego do końca
wyobrazić. Tym lepiej dla mnie.
Dojazd do Xilitli był dość skomplikowany, straciliśmy zasięg i Google
Maps po zjeździe z autostrady, więc musieliśmy zdać się na starą dobrą metodę
„szyba w dół” i „jak dojechać do?”. Swoją drogą, czy w niedalekiej przyszłości
ktokolwiek będzie kupował jeszcze zwykłe mapy? Będziemy umieli je czytać?
W końcu trafiliśmy. Podjechaliśmy naszym terenowym Clio pod leśne
wzgórze, wokół drzewa wysokie na kilkadziesiąt metrów, chmury na niebie,
powietrze ciężkie i wilgotne. Las Pozas
de Edward James (Baseny Edwarda Jamesa). Już na początku nie za bardzo
wiadomo w którą iść stronę, a drzewa, rośliny i liany nie pozwalają spojrzeć w
dal. Wokół nas dziwaczne konstrukcje: pierścienie i rzeźby z betonu; „aha, więc
to jest to! no fajne”. Szliśmy wybrukowaną drogą i doszliśmy do basenów i
wodospadu. Coś pięknego! Paru miejscowych skakało do lazurowej wody. Skąd ta
woda ma taki kolor? W Huasteca Potosina (region) panuje tropikalny upał, klimat
bardzo wilgotny, więc kąpiel była spełnieniem marzeń. Piękny krajobraz, rześka
woda. Idziemy po schodach coraz wyżej, podchodzimy już pod sam wodospad i
widzimy, że dalej nie ma przejścia. Czyli to tyle? To jest cały ogród? Trochę
powątpiewaliśmy, ale i tak było pięknie, więc staraliśmy się cieszyć tym co
jest, choć w głębi był jakiś żal i wątpliwość.
W basenach spędziliśmy sporo czasu. Teren dość spory więc można było
się trochę poszwendać. Wejść za wodospad, skorzystać z masażu naturalnymi
biczami wodnymi, w końcu wykonać kilka odważnych skoków do wody. Po kąpieli
wracaliśmy już w stronę samochodu myśląc intensywnie o obiedzie. Nie jedliśmy
nic od rana, a była 5 po południu. Przy wyjściu zobaczyliśmy nowe ścieżki w inną
stronę. Ok, to którędy? Rozdzieliliśmy się na 2 grupy (Było nas 5). Umówiliśmy
się, że za 3 minuty widzimy się z w tym samym miejscu.
I właśnie wtedy zaczęła się magia.
Po dwóch minutach biegiem wracamy i każdy krzyczy „Tędy!!”, „Nie, nie,
nie, tędy!!!”, „nie uwierzysz co widziałam!”. Byliśmy tak rozemocjonowani, że w
ogóle się nie słuchaliśmy. W ciągu kilku sekund ubyło nam lat, poczuliśmy jak
dzieci, które właśnie znalazły przejście do Nibylandii. Zamek Edwarda James’a.
To miejsce, którego nie da się opisać, ani sfotografować, to miejce, które
trzeba odkryć.
Labirynt. Czy nie każdy z nas marzył kiedyś o wejściu do labiryntu? O znalezieniu
drogi? Zamek Edwarda James’a trzeba przejść według własnej intuicji, dotknąć,
poczuć i zatracić się. Każdy poczuje się tu jak w równoległym świecie, jakby
nagle wniknął w obrazy Salvador’a Dali, albo chodził po niekończących się
schodach Escher’a. Jeżeli by zacząć podróż w 20 osób, i na każdym rozwidleniu
dzielić się na grupy, to zapewne nikt nigdy się nie spotka.
Przemierzamy kolejne trasy, gubimy się i odnajdujemy, albo na odwrót;
wspinamy, schodzimy, kręcimy, wracamy i co chwila coś nowego. Robimy zdjęcia i
irytujemy się, że zupełnie nie da się niczego uchwycić. Bez sensu. Zadajemy
sobie tysiące pytań, przede wszystkim „dlaczego?”, „czy ktoś coś wie, słyszał o
Edwardzie James’ie?”, poza tym, że pewnie zatracał się w meksykańskim peyote, nie jesteśmy w stanie stwierdzić
nic konkretnego. W końcu przestajemy, to nie ma sensu. Później poszukamy.
Każdy poszedł w swoją stronę. Kiedy odkrywaliśmy kolejne części zamku
próbowaliśmy do siebie krzyczeć „chodź tu!! Gdzie jesteś??”, ale na nic. Żaden
głos nie był w stanie się przebić przez gąszcz drzew. Niektóre konstrukcje mają
nazwy – „Struktura, która ma 3 piętra, a może 5”, „Pokój z dachem w formie
wieloryba”, „Schody do nieba”, „Struktura zwana kinem”. Gdyby odkryć to miejsce
tysiąc lat temu, mogłoby to być zaginione miasto pradawnej cywilizacji.
Naukowcy by się głowili, dlaczego konstrukcje nie są skończone? Co oznacza taki
i taki symbol? Gdzie mieszkał kapłan? Dokąd prowadzą te schody? Czy cywilizacja
wyginęła? Czy opuścili miasto? Dlaczego?
Nauka pozbawia świat magii, wiedza daje nam władzę, ale kosztem cudowności.
Tak rzadko już się zdarza coś odkryć. Tak mało zostało miejsc, o których nic
nie wiadomo. Jak cudownie jest wyłączyć racjonalne myślenie i tylko odczuwać…
Kiedy Edward James zamieszkał w Xilitli, mówiono o nim „Un gringo loco
está construyendo cosas que no tienen sentido” (Szalony Amerykanin buduje rzeczy,
które nie mają sensu). Ale o tym w kolejnym odcinku.
Komentarze
Prześlij komentarz