Po raz kolejny sprawdza się
przekonanie, że najlepsze ze wszystkich są tradycyjne, ‘wiejskie’ święta! Chociaż
samo słowo ‘wieś’ jakoś mi nie pasuje do meksykańskiej prowincji i za bardzo
kojarzy mi się z tą wsią polską. W Meksyku mówi się pueblo, czyli taka nasza wieś, ale jakoś lepiej mi brzmi.
Israel, chłopak Marii
(Andaluzyjki, z którą mieszkamy), zaprosił nas w sobotę na święto swojego pueblo San Miguel Tlalteteco, które znajduje
się blisko DF (Mexico Districto Federal, gdzie mieszkamy) w stanie Morelos.
Liczy zaledwie 2 tys. mieszkańców i generalnie, jak to z takimi miejscami bywa,
nie ma tam NIC. Jedna główna ulica, tak może miała z 700m, przy niej oczywiście
kościół…no i tyle. Ale właśnie do takich miejsc przyjeżdża się dwa razy w roku,
kiedy rzeczywiście COŚ się dzieje. Pierwszy raz, to karnawał, a drugi to święto
patrona! 29.09 wypadało święto patrona San Miguel’a, więc musieliśmy pojechać. Co
znaczy święto patrona? Przez cały rok, patron strzeże wioski przed diabłami i
wszelkiego rodzaju złem. Ale jest jeden dzień w roku, kiedy udaje się na
zasłużony spoczynek i uderza w kimę. Z tego względu, w całym pueblo odbywa się ogromna impreza,
wszyscy świętują, zapraszają rodziny i przyjaciół, gotują wspaniałe jedzenie,
zamawiają mariachis i kupują tyle
alkoholu ile dom pomieści. Całe miasto, domy, samochody, słupy, ogrodzenia,
dekoruje się specjalnymi żółtymi kwiatami, które mają odpędzać demony, na czas
nieobecności patrona. Główną ulicą przechodzi procesja, odbywa się specjalna msza,
a przed kościołem stawia się wielką konstrukcję i przymocowuje tysiące
fajerwerków, które będą największą nocną atrakcją!
Przyjechaliśmy do Israela,
zjedliśmy tacos de cecina najlepsze
jakie w życiu jadłam! Cecina to
specjalnie marynowana i cieniutko pokrojona wołowina, oh ah! Do tego elote różnego rodzaju, czyli ziarna
kukurydzy, też przyrządzone na różne sposoby z ziołami, przyprawami itd. No i
piwko, piwko, piwko.
Poszliśmy przejść się po ‘mieście’, zajęło nam to może z 20 min. wolnym krokiem:).
Na głównej ulicy festyn, stragany z żarciem i różnymi obleśnymi fantami, czyli
standard. Chłopcy postanowili wygrać najbardziej ohydne statuetki jakie świat
widział (w sumie wydali na nie chyba ze 100 pesos=25zł). Zagraliśmy tu w
rzutki, tu w rozwalanie balonów, no i przynajmniej było śmiesznie plus mamy
nasze trofea! Diego bardzo chciał wsiąść na diabelskie koło w pseudo-wesołym
miasteczku, które postawiono na mini placyku przed kościołem, śmierdzące
końskim łajnem…ale na całe szczęście nie mieliśmy już pieniędzy:).
Jak tylko zaczęło się ściemniać,
piwo zamieniło się w whisky i rum, a na imprezę wkroczyli mariachis. Zaczęły się tańce, jak na dobrym wiejskim weselu! Oczywiście
salsa też była grana! Generalnie na imprezach meksykańskich, czy to u dziadków,
czy u rodziców, czy u znajomych, salsy nigdy nie zabraknie!
O 22 miał się zacząć pokaz
fajerwerków. Oczywiście fajerwerki i różne wybuchowe cuda były odpalane CAŁY
boży dzień! Meksykanie uwielbiają wszystko, co wybucha i robi dużo hałasu. No,
ale tym razem miało to być coś wyjątkowego, bo na plac kościoła przyszła
dosłownie cała wieś!
Nie przesadzę, jeśli powiem, że
były to jedne z najlepszych i najbardziej efektownych fajerwerków, jakie w
życiu widziałam! Beeeez kitu! Coś niesamowitego! Strzelało ze wszystkich stron!
A konstrukcja przed kościołem zaświeciła się wszystkimi możliwymi kolorami.
Było mega! Trochę bałam się o tych biednych chłopców, którzy najpierw wspięli się
na nią i potem siedzieli na niej cały czas pilnując czy aby na pewno wszystkie
przymocowane ognie wybuchną w odpowiedni czasie. Potem zdawało nam się, że pada
i wszystko weźmie w łeb, ale okazało się, że to spadają z nieba iskry i
niedopałki tego co wystrzelano w powietrze:). Takie tam. W Meksyku nie ma niczego
takiego jak normy bezpieczeństwa, przepisy bhp czy inne pierdoły. Na szczęście
miałam sombrero i nie ucierpiałam za bardzo. Jak już deszcz iskier robił się coraz
gęstszy szybko się zmyliśmy, bo powoli nasze ubrania zaczęły czernieć, a główna
atrakcja w zasadzie się skończyła.
Dalej kolejne tańce, chlańce itd.
W niedzielę (niestety, damn ale
już nie mogliśmy dojechać) odbył się specjalny taniec chinelos, w którym Israel brał udział i który jest atrakcją dnia
następnego dla tych, którzy dadzą radę wstać z łóżek. Chinelo to specjalne przebranie mieszkańców Morelos, którego
używają w czasie karnawału i świąt. Cała tradycja tańca i stroju powstała w
czasach hiszpańskiej dominacji w Meksyku. Hiszpanie, którzy sami świętowali i
bawili się podczas karnawału, nie pozwalali biednym indianom na uczestniczenie
w swoich imprezach. W związku z tym, indianie postanowili obchodzić własne
święto i przy okazji dać popalić Hiszpanom. Taniec i strój chinelo jest połączeniem tradycyjnych wierzeń z katolicką tradycją
karnawału. Strój chinelo to dopiero
jazda! Robi się go ręcznie i waży ok. 20 kg. Wszystko w motywach azteckich,
bogowie, mity itd. Maska chinelo przedstawia
diabła z ciemną brodą. To oczywiście karykatura ówczesnych Hiszpanów. W takim
stroju biedny, skacowany Israel podskakiwał przez 5 godzin, dając popis i będąc
główną atrakcją niedzielnego przemarszu i tańców w San Miguel Tlalteteco.
Dlaczego główną atrakcją? Zobaczycie zdjęcia i się domyślicie. Miał najbardziej
wypasiony i zajebisty strój jaki ktokolwiek widział! Zrobienie go trwało rok,
wszystko ręcznie, a za to cacko zapłacił prawie 10 tys zł. Taki o, pasjonat:)
|
cempasúchil - kwiaty, które mają chronić przed demonami |
|
festyn, gry i nasze trofea! Orzeł jest najładniejszą statuetką, którą udało się wygrać. Zdjęć reszty nie mam i nie ma czego żałować |
|
Diego i zjarany bob esponja, luv! |
|
fajerwerkowa konstrukcja przed kościołem |
|
pan sprzedający różne różności tuż przed pokazem |
|
zaraz się zacznie |
|
i buuuum! |
|
To właśnie TEN strój |
|
to cholerstwo waży chyba z 6 kg |
|
no i fiesta w najlepsze! |
|
to chyba widać, że skacowany Israel...następnego dnia |
|
i w całej okazałości |
Komentarze
Prześlij komentarz